Akademie SOS z Marcinem Prusem. Zielona Góra
To był niesamowicie trudny dzień.
Wydawałoby się, że będzie jak każdy inny.
Puchar Świata 2014 wraz ze złotym medalem z tychże mistrzostw, który miał zostać dostarczony do Zielonej Góry trafił w moje ręce.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że osobiście miałem go zawieźć do miejsca docelowego.
Podszedłem do tego bez wielkich emocji, bo przecież w tym nie powinno być nic trudnego.
A jednak.
Po chwili okazało się, że zdałem sobie sprawę z tego, jak wielkie jest to obciążenie psychiczne.
Najważniejsze trofeum ostatnich lat w polskiej siatkówce i zarazem jedno z najważniejszych w historii polskiego sportu znajdowało się w moim aucie.
Wybiła 5 rano, budzić darł się jak oszalały. Zerwałem się na równe nogi.
W sumie nic dziwnego, jednak miałem złe przeczucia.
Niestety. Nie myliłem się...
5.30 w samochodzie.
Autko jak zwykle sprawdzone przed trasą, oponki napompowane, bak przed chwilą zatankowany, więc można ruszać.
Początek standard, bez większych problemów.
Na początku kilometry mijały spokojnie. W radiu leciały stonowane, spokojne przeboje.
Miłe złego początki.
W okolicach Opola coś zaczęło szwankować. Złota strzała zaczęła się trząść, wpadając w dziwny rezonans.
Zwolniłem. Uspokoiło się.
Przyspieszyłem. Auto zaczęło wariować. Kontrolki się pozapalały.
Patrzę na tylną kanapę, a tam Puchar Świata.
Patrzę na zegarek 6.35. Dramat.
W Zielonej zaczynamy punktualnie o 11.00.
O nie...
Serce o mało nie wyskoczyło mi z klaty.
W planach były do przejechania grubo ponad trzy stówy, a tu taki numer.
Rzut oka w notatnik, by znaleźć osobę odpowiedzialną za organizację prezentacji.
Tomasz Paluch.
Halo? Nie ma co ukrywać, podniosłem facetowi ciśnienie.
Uzgodniliśmy, że pojadę tak daleko jak się tylko da.
Kierowca z zapasowym autem miał czekać w pogotowiu na sygnał.
Wojna nerwów i walka z silniejszym przeciwnikiem, na którego niestety nie miałem wpływu trwała jeszcze przez 90 minut.
Potem fura nie wytrzymała i przeszła w tryb serwisowy i dopiero zaczęła się jazda.
Ja na autostradzie A4, rozwinąłem zawrotną prędkość 60 km/h. Dookoła spojrzenia ludzi, na wskroś przeszywające i zawistne.
W sumie nie ma im się co dziwić. Im w życiu nigdy nic się nie zepsuło.
Z duszą na ramieniu pokonywałem kolejne kilometry trasy, by ostatecznie dotrzeć do miejsca docelowego.
10.23.
Powiem Wam, że takiej radości w oczach organizatorów, którzy wyszli na powitanie długo nie widziałem. :)
W planach była szybka kawa, której nawet łyka nie wypiłem, analiza ustawienia spotkania, kolejności wydarzeń.
Puchar i medal przekazany, dzieciaki zaczynają się schodzić.
W sumie nie tylko oni.
Ponieważ spotkanie odbywało się w Hali Sportowej Uniwersytetu Zielonogórskiego, słuchaczami poza najmłodszymi byli także uczniowie SOS oraz studenci.
Zaczynamy.
Prezentacja zaproszonych gości.
Wniesienie Pucharu oraz gablotki z medalem.
Nie obyło się bez braw i westchnień ludzi, dla których sport, to nie tylko mecz w telewizji.
Swoje umiejętności zaprezentowały gimnastyczki artystyczne. Po nich Oliwia, która zaśpiewała piosenkę angielskiej wokalistki Adele.
Na koniec ja.
Ilu było ludzi? W granicach dwustu. Może więcej.
Misja wykonana, można wracać.
Niestety autko nie chciało się samo w tym czasie naprawić.
Tym razem bez większych emocji mogłem podziwiać piękno polskiej krainy i otaczającego mnie świata.
Gdzieniegdzie słychać było melancholijny śpiew ptaków.
Jedynie co zagłuszało tę sielankę to wrzaski i krzyki rozsierdzonych do granic wytrzymałości tirowców, a także innych użytkowników szosy.
Po 7 godzinach trasy dotarłem do Kędzierzyna-Koźla.
U mojego przyjaciela, a zarazem mechanika - Damiana Pycia spędziliśmy kolejne parę godzin.
Ale, kto by się tym wszystkim przejmował.
Jest pięknie.
Dobranoc :)
Masz problem z wyświetlaniem tej galerii zdjęć?
Napisz do nas zgłoszenie, spróbujemy pomóc. Kliknij tutaj, aby przejść do formularza kontaktowego
Napisz do nas zgłoszenie, spróbujemy pomóc. Kliknij tutaj, aby przejść do formularza kontaktowego